Zew natury... 2000!
Z racji "kibicowania" w piątek jakoś słabo byłem przekonany do rowerowania ale pozbierałem się na 10 z kawałkiem. Trasa miała przebiegać na północ co trochę mi nie leżało bo miałem zajawkę na jakieś górki. No ale wieczorne i poranne deszcze skutecznie zabłociły lasy więc podjazdy byłyby masakrą. Ustawiłem się z Tomkiem pod Realem. Już jadąc na ustawkę wiedziałem że to nie ten dzień, duszno i jakoś dziwnie.
Pojechaliśmy katowaną kilka razy trasą do Boru koło Głogowa. Nie tylko mi w ten dzień jakoś słabo się żyło:) Na trasie nic nowego po za tym że było dużo kałuż które omijałem slalomem nie chcąc się uwalić z samego początku. Z ciekawostek popatrzyliśmy sobie na cud techniki jakim jest nasza nowa autostrada. Nasypy wyglądają jak ser szwajcarski i można popatrzeć sobie na każdą warstwę budowanej drogi.
Opady deszczu zrobiły swoje. Ale czy tak powinno być?:)
W samym Borze przy pierwszym z przystanków dotarło do mnie że to już będzie chyba ostatnia wyprawa w ten teren. Dlaczego? Bo jak się na chwile stanie to za chwilę zlatują się wszystkie możliwe insekty z okolicy. Pchają się wszędzie a tu brakuje rąk do odganiania. Założyłem na mostek uchwyt na telefon by mieć cały czas podgląd na mapę w TrekBuddym. Już teraz napiszę że przetrwał całą trasę i nic nie urwało chociaż telepało nim na wszystkie strony:)
Co do piachu, z którego znany jest Bór, to po deszczu był trochę bardziej zdatny do jazdy:) Po drodze zwiesiliśmy się na jedynym ciekawym zjeździe jaki tam jest możliwy na krótką lekcję MTB:)
Lekcja pierwsza: Puść heble!
Dalej nudno, płasko, niestabilnie i czasem tylko odbijamy w las w ścieżki których nie widzieliśmy na innych jazdach a prowadzi tamtędy szlak. Fajne urozmaicenie, było kręto wąsko i twardo pod kołami:)
Od linijki!
Po wyjechaniu na asfalt znaleźliśmy pomnik którego nie zlokalizowałem w nocy
Poświęcony ofiarom NKWD
W Sokołowie Milka z Pepsi i od tego momentu podróż w nieznane. Trochę to podniosło zajawkę i chęci do jazdy:) W oddali było widać nawet jakieś wzniesienia... ale to ściema jakaś była się okazało:) Na początku trochę asfaltu ale potem znany z Boru piach! Ja pier! Ale na szczęście nie w lesie i krótko, uff. Po chwili wjechaliśmy na asfalt prowadzący do lasu. Zajawka znów wzrosła bo wjazd do lasu prowadził fajnym singlem ale niestety krótkim. Co do singli to było ich tam setki! Ale trzymaliśmy się szlaku bo nie chciało nam się błądzić.
Jeżeli ktoś ma mapę turystyczną może zauważyć że szlak w rejonie potoku Krzywy nie biegnie po żadnej ścieżce... po prostu jest poprowadzony na przełaj. Dojechaliśmy do tego miejsca i to co zobaczyłem mnie przeraziło. Krzaki, młodniki poprzecinane rowami z wodą, siatki metalowe, tysiące much!!! Jakaś paranoja i dramat. Najpierw próbowaliśmy ominąć to dziadostwo ale wpakowaliśmy się w gorszy syf, potem zaczęliśmy przedzierać się przez polanki usłane krzakami. Jeszcze ciul z tymi krzakami, ale jak doszły jakieś kujące krzaki, oset to mnie kurwica brała. A szliśmy zgodnie ze szlakiem!!! Przebrnęliśmy przez pierwszą polankę Natury 2000 z dyrektywą siedliskową kleszcza. Otrzepałem się ze wszelkiego robactwa i pojechaliśmy kawałkiem szlaku który wyglądał w miarę normalnie. Za chwilę szlak odbił i co? I znów polanka... gorsza! Zdjęcie pokaże najlepiej:)
Tym razem Tomek torował drogę. Ja to robiłem na tamtej polance:)
Przedarliśmy się, myśleliśmy że to koniec... ale szlak prowadził nas prosto w najgęstszy młodnik jaki w życiu widziałem. Nie wciśniesz palca. Postanowiliśmy to ominąć na pałę wzdłuż tej polanki. Po paruset metrach przeprawy po lesie, nie po drodze... lesie, dojechaliśmy do jakiejś drogi. GPS potwierdził że jest okej i że damy radę tym objechać syf. Udało się! Jechaliśmy wzdłuż tego młodnika a to co było w nim w środku może tylko być naszym domysłem jak zobaczyliśmy wybiegające w jego okolicy stado lisów (było ich około 7-8). Po paru km normalnej, zabłoconej drogi dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Julina.
Pałacyk myśliwski w Julinie.
W Julinie na ławce zrobiliśmy krótką przerwę. Po ruszeniu niebieski szlak skręcał w kolejne paryje a my przeskoczyliśmy na zielony. Gdyby nie GPS znów byłoby błądzenie bo oznaczony jest fatalnie. Jedyny plus że poprowadzony jest dość ciekawie. Szutry po polach, lasy setkami dróg, i drogi polne. Opłacało się tędy jechać:) Gdzieś w okolicach Czarnej szlak prowadzi już asfaltem (w ten dzień mokrym, nam udało się uniknąć deszczu chociaż lekko kropiło). Do Łańcuta wjeżdżaliśmy od nieznanej mi strony lecz przez górkę z fajnym widokiem na miasto.
Łańcut
W Łańcucie trochę padało i były różne plany jak wrócić ale w czasie gdy szamaliśmy kebsa rozpogodziło się i postanowiliśmy kontynuować trasę przez Magdalenkę. Po drodze przejechaliśmy obok starej strzelnicy z której rozpościera się fajny widoczek.
Widoczek.
Dopiero w tym miejscu poczuliśmy na sobie wcześniejsze opady:) Trawa mokra a błoto na drogach zaraz lądowało na nas. Sen o nie upierdzieleniu się mijał z każdym metrem. Pojechaliśmy mało znaną mi trasą na grzbiet Magdalenki. Długi szutrowy podjazd dał w dupę a na górze już ledwo łapałem oddech:) Niby ponad 90km po płaskim ale jednak kręcenie po piachu jest mega męczące. Z Magdalenki zjechaliśmy czerwonym (najwolniejszy zjazd życia w tym miejscu:)) omijając kałuże i nie łapiąc zbyt wiele oblepiającego błota. Potem skręciliśmy do lasu Słocińskiego gdzie już kompletnie upierdzieliliśmy się. Błoto było masakryczne:) Już po tym nie kombinowaliśmy tylko najszybszą drogą po asfalcie dojechaliśmy na myjkę a potem do domów. Dobrze że tak zrobiliśmy bo chwilę po powrocie nad Rzeszowem przeszła konkret ulewa:) Uff
Małe podsumowanie: Dość północy na długi czas! Tyle!:)